Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mnie słyszał? Bo od kogóżby zresztą? Aha, od pana Justyna? To mój wielki przyjaciel.
— I mój także. Kocha się w pani.
Renia zbyła ten nawias zażenowanym nieco uśmiechem; zaczęła o dolegliwościach Sasa:
— Żeby mógł się wykurować! Ale próbował już kuracyi elektrycznej i ciągle dla zdrowia jeździ za granicę... To mnie tylko pociesza, że nie widać pogorszenia. I zawsze wesół; od czasu, jak go pamiętam, zawsze ten sam.
— A ja go pamiętam, zdaje mi się, zdrowego. Tylko to było... przed pani urodzeniem, za moich lat gimnazyalnych. — Dosyć o Sasie, bo go nie wyleczymy, a skończą się fajerwerki...
— Prawda! więc mówmy o sobie.
Cyba o pani. — O mnie? — — to długa historya, niezabawna.
— Ja jednak wiem trochę o panu — zaczęła Renia z odcieniem bojaźliwej zalotności.
— Chyba także od Sasa?
— Nie; przypadkiem.
— Niechże mi pani opowie ten przypadek, proszę. Proponuję, abyśmy mówili, jak dawni znajomi. — — Chyba że mnie pani ma jeszcze za blagiera, jak to już dzisiaj usłyszałem?
— Nie, nie, już nie! Ja nie cierpię blagierów, a pana przecie... no, więc powiem — przełknęła jednak z trudnością — pan jest podobno zaręczony?
— Zaręczony! — zadziwił się szczerze Kotowicz.
Ale w lot zmiarkowawszy, o czem mowa, i że przedmiot jest nieuchronny, chciał zyskać przewagę w konwersacyi: