Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

a zdradliwej piersi kobiecej. — — Wszystko co widział i słyszał, tłómaczył sobie Kotowicz na korzyść Reni. Inna, kobieta niż... niż wszystkie.
Inaczej też z nią postanowił rozmawiać. Nagradzając sobie oddalenie przy wieczerzy, przystąpił stanowczo do Reni, skoro tylko powstano od stołu, i razem z nią przeszedł do oszklonej oranżeryi, gdzie towarzstwo przesypało się i rozsiadło, bo choć deszcz ustał, pogoda była pochmurna i groziła powrotem burzy. Przez szklanną ścianę galeryi można było podziwiać sztuczne ognie, które młodszy Dowbutt przywiózł i produkował teraz nad jeziorem. Race nabyte w Orszy, nie wszystkie były udatne; syczały, wypluwając ogniste kule nisko przy ziemi; jednak co trzecia mniej więcej strzelała normalnie w górę i pękała snopem gwiazdek, które, jak barwne mszyce unosiły się nad rozlewem Kniazia, skrzywionym na chwilę w pogardliwy uśmiech. Kniaź odbijał niedawno błyskawice i chłonął w siebie pioruny: fajerwerkowa igraszka zaledwie go teraz budziła ze snu w ogromnej ciemności.
Zawsze jednak wyczekiwano z zaciekawieniem jak się uda nowa raca, czy dobrze się rozwinie “słońce” i jak daleko ognie bengalskie sięgną swą tęczą. To ogólne zajęcie odwracało uwagę od Edwarda i Reni, którzy usiedli w kącie galeryi mniej oświetlonym. W powszechnem mniemaniu wolno też było rozbitkom rozpamiętywać swą przygodę.

............

— Tak... znam panią lepiej, niż się pani zdaje. Słyszałem o niej dużo rozrzewnionych pochwał i wierzę im, rozumiem je najzupełniej dzisiaj.
— Chyba od łaskawych sąsiadów coś pan o