Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/169

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

cych, widział, jak Renia, z którą nie rozmawiał bezpośrednio, zmierza do niego nieustannie myślą i oczyma zahypnotyzowanemi, oddającemi się bez grzechu i bez wstydu. I powstało w nim uczucie nowe, którego nie mógł nazwać inaczej, jak spotęgowaną miłością bliźniego, z mocną wszelko barwą pociągu do bliźniej. To wyłowione dzisiaj z jeziora chciałby otoczyć opieką admiracyjną i pobłażliwą; chciałby sam być blisko Reni, uzdrawiać się promienną pogodą jej oczu, mówić z nią o wszystkiem co ją zajmuje i boli — o ileby to zniosła jej czysta dusza. Nie miał jeszcze czasu zastanowić się, dokąd go zaprowadzą te serdeczne porywy, miał przecie jedno wyraźne postanowienie: poznać jak najdokładniej tę śliczną i dobrą pannę.
Tymczasem notował, że wszystkie jej pozory odpowiednie są do marzeń o szczęściu; była widocznie zdrowa i wesoła, jak majowy poranek; niewątpliwie dobra — — widać to było z jej sposobu przemawiania do ludzi, których zdawała się zapytywać, czy jest im miłą, nie zaś: czy klękają przed jej pięknością, rozumem, lub jaką inną przewagą? — niewątpliwie lotna, bo jeżeli nie mówiła rzeczy nadzwyczajnych, rozumiała zamiary cudzych przemówień. A piękna! — o tem wiedział Edward przypadkiem więcej niż inni współbiesiadnicy. Ubrała się wprawdzie trochę gorzej, niż przedtem. Jak można, mając taki gors i ramiona, ubrać je w tak pospolity stanik. Ale zaraz zdjęło Edwarda rozrzewnienie, że z powodu wypadku na jeziorze mogło się tam coś popsuć w gorseciku?... Poco uważać na takie szczegóły na wsi, gdzie nikt nie jest ubrany, jakby wypadało przy wieczornej uczcie w Paryżu? — — Sznur białych korali na staniku Reni więcej wart, niż dyamenty na modnej