Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/168

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Więc ubiorę się w surdut, naturalnie.
Edward i Renia ukazali się ostatni w salonie pośród zebranych gości, oboje naraz jednogłośnie powitani przez kilka głosów:
— Rozbitki!
Kotowiczowi podobał się ten epitet, który słyszał już co najmniej dziesięć razy od czasu przygody; tytuł oznaczał pewne wspólnictwo z Renią, upoważniał do asystowania jej, ale zarazem zwracał ogólną uwagę na oboje, gdy byli razem. Poprosił Sasa, aby go posadził przy wieczerzy nieopodal, ale nie obok Reni: jej zaś zdołał szepnąć:
— Uciekam od pani przy stole, aby łatwiej się przysiąść do niej po wieczerzy. Czy wolno?
— Proszę — odrzekła bez namysłu.
Wieczerza była gwarna; wznoszono toasty na cześć solenizantki, panny Anny Dowbuttowej, i inne. Pito i zdrowie Kotowicza. Ktoś nawet zaplątał do przedmowy raz jeszcze “rozbitków”, ale na szczęście zwrócił toast ostateczny tylko do rodziny Oleszów. I Edward, bardzo dobrze usposobiony, przemówił na cześć gospodarza w tonie do ogólnego nastroju dopasowanym, jakby już dawnym był członkiem tej serdecznej kooperatywy, którą na Litwie i Rusi tworzy instytucya “sąsiedztwa”. Podobał się z obejścia nowym znajomym, chciał zaś głównie podobać się Reni i to mu się udawało wybornie. Nie pominęła ani jednego jego słowa, nie opuściła żadnej okazyi spojrzenia; zauważył nawet że pan Edward miał lepszy surdut, niż reszta biesiadników. I w tem się nie pomyliła, gdyż surdut miał od Franka z Wiednia.
Kotowicz spoglądał też z zupełnem zadowoleniem na swą towarzyszkę przygody; czuł, że sojusz z nią został zawarty, choć bez słów obowiązują-