Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/167

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ach, mój drogi!! — —
Tyle tylko na razie zdołał odpowiedzieć Edward; dopiero potem, zapinając buty, wytłómaczył się obszerniej.
— Jest cudowna! Kiedy nas ta piekielna ulewa skąpała, — rozumiesz? — zobaczyłem ją prawie całą przez suknie zmokłe do nitki! i włosy jej się rozplotły, mokre, rusałcze włosy — potąd!
Sas połykał ślinę, jakby zazdrośnie:
— No, to ci się awantura opłaciła? Nie bez tego, żebyś choć kończyka tych włosów nie pocałował, albo skórki gdzie nie osuszył ustami?
— A nie, nie! nawet nie pozwoliłem sobie na aluzyę. Nie! Renia nakazuje szacunek — — takie śliczne, czyste dziecko, które mi los oddał na chwilę w opiekę, bezbronne...
— Hi-hi-hi — śmiał się Sas satyrycznie — to zdaje się ja tak mówiłem w Turowiczach, nie pan dobrodziej?
— Słusznie. Ty ciągle masz słuszność. To jest nawet serya nadzwyczajna; jak zaczniesz się mylić, będzie serya pomyłek. Ale wracając do Reni, szczęśliwy będzie, kto ją dostanie.
— Spróbuj być tym szczęśliwym; nie widzę nic na zawadzie.
— A właśnie! nic! — zaśmiał się gorzko Edward.
Nie dał mu Sas zanurzyć się w zwątpienie:
— No, ubieraj się, kiedy łaska. Już tam wszyscy jak głodne wilki krążą po pokojach, czekając na wieczerzę.
— Co włożyć: frak, czy surdut? mam jedno i drugie w walizie.
— Jeżeli chcesz się odróżnić od braci szlachty, kładnij frak; będziesz unikatem.