Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/159

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Kotowicz obejrzał się teraz na niezmierny rozlew. Horyzont nie był już, jak uprzednio, srebrną cięciwą, lecz lawą płynnej smoły. Wiatr gorący, nie zaplątany na gładzi w żadną przeszkodę, lał się od chmurnej ciemni szerokiem tchnieniem, cichem. Toń pod łódką zaczęła rosnąć, a na jej grzbietach miękkich, coraz bardziej garbatych, wiatr zrywał garście bryzgów i ciskał przed siebie pierwsze puchy piany.
— Jak pani myśli? do wyspy, czy napowrót?
— Chyba do wyspy. Dużo bliżej i jest tam trochę krzaków; może przeczekamy burzę. Burza niechybna.
Całą siłą ramion pchał Edward łódkę ku zielonej przystani, która wydawała się coraz niklejszą pośród fal wyższych, podobnych do oślizgłych grzbietów przekornego stada wielorybów. Wyspa była o jakie sto kroków, gdy Renia, zwrócona twarzą ku burzy, ujrzała takie zjawisko powietrzne: chmura leciała przez całą szerokość jeziora jak czarny, pionowo postawiony żagiel, oparty na srebrzystym szlaku dwułokciowej wysokości. Ten żagiel żałobny, świat cały zagarniający, sunął ku łodzi z potwornym sykiem. Znikło z przed oczu wszystko inne: niebo i fala, nawet bliska wyspa..
— Oj, panie! — zawołała Renia — prosto tak, jak panie jedzie! mocno!
Razem oboje wzdrygnęli się, jak ludzie, wchodzący do wody; ogarnął ich potop bryzgów ze wszech stron nieuchronny, zwarty niemal jak ton, aż mroczył i zapierał oddech. Rozpędem tylko świadomości rozumiał Edward, że prowadzi dwa życia do ratunku i używał całej energii muskułów i nerwów do tego celu... Renia, skulona w kłębek, jakby się chciała schronić pod płachtę, w którą ule-