Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/158

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Może pan chce za tamtą łodzią? Ale jabym wolała do tej zielonej wysepki...
— Zatem, do zielonej wysepki!
Kotowicz zagarnął wodę i popchnął mocno łódkę — sunęła jak piórko po toni, wpoprzek łagodnej fali. Renia patrzyła długo tylko na wiosła — wreszcie odezwała się:
— Niech pan spróbuje nie tak głęboko zanurzać łopaty... z mniejszym wysiłkiem popłyniemy równie prędko.
Edward zastosował się do wskazówki i po chwili przyznał Reni słuszność. Łódka pomknęła równo, jeszcze lżej i szybciej, jak ptak, który po trudzie wzlotu, nabiera spokojnego pędu.
— Ja stąd widzę, jak brzeg uciekł daleko; a pani co tam widzi?
— Ja... tylko ogromną wodę, bez końca, bez żadnych brzegów. I widzę także, że płyniemy prędzej, niż duża łódź.
— Zaraz ją przegonimy — odrzekł Edward, upojony lotem i tańcem na fali.
Zdwoił wysiłek, wkrótce zrównał się z wielką łodzią, minął ją i pomknął naprzód, witany salwą okrzyków. Cięższy statek, czy udając powagę, czy nie chcąc się ścigać z lekkomyślną szalupą, zaznaczał kierunek wzdłuż wybrzeża Osowskiego i oddalał się od łódki szalonej, na której Edward i Renia mknęli ku wysepce.
— Daleko tam jeszcze do naszej przystani? — pytał Edward, odwrócony wciąż od pełni jeziora, a zapatrzony na Renię, której twarz baczna i promienna, znaczyła lube wrażenia.
— Coraz bliżej — ale źle z nami, panie... załogo! Straszna chmura nadciąga i Kniaź zaczyna się marszczyć.