Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/160

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wa zamieniła jej kapelusz, wypatrywała gorączkowo zbawczego brzegu.
Przyszła chwila, gdy oboje, choć oblani potokami wody coraz zimniejszej, poczuli gorący pot śmiertelnego niebezpieczeństwa. Nie było widać wyspy, łódka rzucała się na fali, jak łupina, a do jej wnętrza nabierało się coraz więcej wody.
Renia jęła wyczerpywać kapeluszem wodę za burty, ale, nie widząc dobrego skutku, gdyż ulewa i wierzchnie okrawki fali napełniały dno coraz obficiej, załamała ręce i zaczęła się modlić.
— Niech się i pan przeżegna! — krzyknęła nagle.
Edward, nie odejmując rąk od wioseł, schylił tylko głowę i przymknął oczy na znak połączenia się myślą z Renią. Zagryzł potem wargi i wiosłował zapamiętale.
— Trzcina! — zawołała znowu Renia — już, już widzę.
Kilka pchnięć zawziętych, ostatecznych i łódka, przesynąwszy się z szelestem przez sitowie, zaryła się w mulistym brzegu. Edward położył wiosła wzdłuż burt, wstał, bez chwili namysłu porwał Renię w ramiona, uniósłe i, brodząc po kolana, wstępował na grunt coraz wyższy. Jej też nie przyszło do głowy wyrywać się z objęć. Weszli pod chudy krzew łoziny, zaledwie przecinający nad nimi ulewę.
— To dopiero!... — przemówiła pierwsza Renia, spoglądając z bardzo bliska w twarz Edwarda, nadzwyczaj bladą.
On zaś przymykał oczy i słaniał się.
— Usiąśćby gdzie...
— Ależ tu wszędzie woda... Co panu jest? — Mój Boże! co to?!