Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/139

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
XII.

Dojrzałe lato posunęło się znacznie, termin przyjazdu pani Teo zostawał jednak ciągle w zawieszeniu. Kotowicz dziwił się, wreszcie zaczęła go już trapić niepewność projektu, do którego się przygotowywał i przywykł. Gdy pytał się szczerze, czy to niepokój o losy, o zdrowie, o dobrobyt Teo, sumienie odpowiadało: nie. Złapał się raz nawet na rozmyślaniu, coby to było, gdyby Teo nagle umarła? I odnajdywał w sobie dosyć osobliwą żałość z powodu tego przypuszczenia: nie ból rozdzierający, nie chęć przepadnięcia razem z osobą ukochaną — lecz żałość cichą, ostatecznie znośną, bo połączoną z pociechą, że ona zniknie dla niego, ale zarazem dla wszystkich innych. — Jaka była piękna i droga! Ocknął się z tego rozmyślania prawie ze wstydem — to mi szlachetna forma miłości! — I zajmując się dalej miejscowemi sprawami, czekał na depeszę.
Przyszła nareszcie taka, jakiej się nie spodziewał i przyjęta została wcale dobrze. Teo donosiła, że błagalne namowy lekarzy i przyjaciół skłoniły ją do kuracyi w Trouville — że wiadomy projekt odkłada do końca lata — że wreszcie “uwielbia” (zapewne adresata?). — Depesza była już z Trouville.
To lepiej — pomyślał Kotowicz. — Widać, że niezbyt chora, bo na modne normandzkie wybrzeże nie wysyłają skazanych na śmierć — — jesień tutaj bywa ładna — roboty w domu będą ukoń-