Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

straszyć, niechaj więcej nalezie. — — Nocować tu przyjdzie się.
Nic temu projektowi nie stało na zawadzie. Chleb mieli z sobą, a w lesie było teraz błogo, przy słońcu zasuniętem już za zwarte przesłony drzew, przy wzmożonym oddechu rzeki, który wiał śmielej, poruszając już liście osiny. Cień zaczynał zamazywać zarysy dalszych gąszczów, przystępował coraz bliżej do rzeki, na której lustro ciemne nalepiały lilie wodne swe hafty w zielone serca. Rzadkiego sitowia czepiały się ważki rude większe i turkusowe mniejsze, po wodnych porostach wędrowały wielkimi krokami długonogie komary, chwiejąc się jak pijane; plemiona mszyc szarych i małych, bursztynowych komarów, z trzeciego lipcowego lęgu, wzbijały się tu i ówdzie wahadłowo rozbujaną kurzawą. Halimon zapatrzył się wysoko na śmigłe biczyska młodych sosen, tęsknie zarumienione, — i powieki mu się kleiły powoli. Szlaha już spał, zakrywszy twarz czapką.
Wtedy lis, który wietrzył oddawna pot ludzki antypatyczny, ale obiecujący często przy sobie to i owo smakowite, zbliżył się do uciszonego obozu krokiem aksamitnym i wynurzył z paproci swą łajdacką mordę. Stwierdził dokładnie, wzrokiem węchem, że ludzie nic, oprócz tabaki i chleba, przy sobie nie mieli, przeklął ich kilkakrotnie rozdrażnionem szczeknięciem i, uląkłszy się własnego głosu, dał parę susów w gąszcz, przystanął znowu, — przekonał się, że nikt za nim nie goni, więc pokłusował niedbale do nory.
Poznali go jednak zbudzeni rybacy. Szlaha rzucił za nim takie życzenie:
— “Kab ty na horu ulez i sonca nie baczyu’
Zadrzemali znowu przy słodkich, rozmarzają-