Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

cych pieśniach wieczornych ptactwa, które im grało aż do chwili, gdy zorza dnia rozcieńczona ustąpiła nieba błękitnej ciszy księżyca. I przez trzy godziny, aż do północy, nie byli świadkami tego, co się działo w puszczy. —


Ale o północy dziwny krzyk powstał gdzieś, jakby w górze na Ptyczy — ni to świst, ni jęk — zbliżał się po brzegu, czy środkiem rzeki — Halimon słyszał go już we śnie, otworzył oczy ostrożnie i trafił spojrzeniem prosto w twarz księżyca, potwornie wykrzywioną. Drgnął i zamknął oczy.
Tymczasem głos ucichł, jednak Halimon miał pewność w mózgu i w dzwoniących zębach, że głos idzie ku niemu i znowu się odezwie — a Bóg raczy wiedzieć, co się jeszcze stanie. — — Jaki to był krzyk? — — Wiadomo, że dusza ludzka czasem włazi w głuszca i z niego słowami gada podczas gry wiosennej że taki głuszec usiadł raz na wóz chłopa Świrydona i razem z nim do Bryniowa przyjechał — ależ teraz pora toków minęła, jeżeli nie głuszec sam z siebie, ale dusza z niego gada? — i głos może mieć inny? — — —
Znowu świst żałosny zagrał przeciągle i zbliżał się wyraźnie wzdłuż rzeki.
— Janka... Januk!... — czujesz?
— Czaho ciabie treba? — warknął obudzony Szlaha.
— Czujesz?... Krzyk po rzece idzie...
Jan posłuchał niechętnie. — Odezwało się parę razy jakieś licho na prądzie Ptyczy, ale teraz ciszej, jakby onieśmielone przez butny głos Szlahi. Flisowi, już rozczmychanemu, przyszła znowu chętka straszenia Halimona: