Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kodzieła” nasłali. Obławę gubernator nakazał. — Ale póki “bumagi” poszli tam i nazad, “krukodzieł” nie durny był czekać — i “paszou!”
— A sprawnik nie był wypiwszy? — sięgnął Halimon po łatwiejsze tłómaczenie awantury.
— Chociażby i był, “dzienszczyk” za nim szedł i to samo opowiadał.
— A ja temu nie wierzę! — zbuntował się rybak.
— Nie wierz sobie, nie wierz! — a to kiedy spotkasz co takiego, nie wiedząc, na śmierć “strusisz” i prosto w gardło wpadniesz. A który wie, że takie na świecie jest, może obronić się.
— Jakżesz to? — pytał Halimon na wszelki wypadek.
— Jeżeli lulkę kurzysz, dmuchnij jemy dym w mordę; zwierzę głupie tabaki nie lubi.
Póki było jasno, Halimon drwił sobie z niebezpieczeństw puszczy, ale nocami, choć setki ich spędził w lesie pod gołem niebem, doznawał strachu i przywidzeń, których jednak nie unikał, bo ciekawe były niezmiernie, a jeżeli która z tych przygód miała go nawet życia pozbawić, to instynktowo wolał zczeznąć gdzieś w puszczy, niż w kurnej chacie za piecem.
Rzuciła się duża ryba blizko od brzegu i uderzyła w sieć widocznie, bo pławki na powierzchni wody tonęły to znów wypływały. Halimon powstał i już wybierał się w rzekę, gdy namyślił się i cofnął:
— A cóż? — rozśmiał się Szlaha — boisz się leźć w wodę, żeby wierozub za łydkę nie chwycił? Mocno on chwyta. To nie rak.
— Przestań Janku, “duraczyć się!” Chciał ja tylko sieć popatrzeć i pomyślał: lepiej ryby nie