Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/130

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
XI.

W samym środku puszczy Turowickiej panował skwar nieprzewiewany nawet przez burze, które przechodziły ponad nią gęsto w tym roku, zgromiły niejeden szumny hełm sosny, powalając kłodę na mszyste dno zielonej otchłani. Wichry nie przewiewały wnętrza gęstwiny, strzeżonego przez stutysięczne kadry pni potężnych i nizkie podszewki liściaste, dyszał tu upał zgęszczony woniami i ciszą.
Nad małą polanką, utworzoną przez wywrót dębu, którego starożytny kadłub wrósł już na poły w ziemię, pokryty wybujełem pierzem paproci, — na wysokiej odnodze zdrowego dębu — ryś wyciągnął się do drzemki popołudniowej, jak potwarna, płowa liszka wzdłuż pomarszczonego konaru. Kose oczy stulił poczciwie, ostrymi zaś kończykami ust drgał, stwierdzając przez sen czujny niedosłyszalne dla ludzi szmery, jako te, które mrówki sprawiały milionami łapek po chodnikach swego kopca na ziemi, albo te wyższe na sąsiednich sosnach, gdzie prażyła się w słońcu żywica, skwiercząc i po pniach spływając powoli. Ryś wdrapał się wysoko, bo wiedział, że Ptycz płynie w pobliżu, a dech jej świeższy, niż gorące oddychanie lasu, idzie wszerz przez górne warstwy puszczy, muskając lubo po chrapach, po wąsach i po oczach przez cienkie szare powieki. Wtem ryś rozwarł szeroko żółte ślepie w twarzy ziejącej drapieżną grozą, uszy