Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Owszem Mój przyjaciel, pan Werda, pewnie także głodny? zwrócił się Edward do towarzysza, chcąc go ubocznie przedstawić staremu strzelcowi.
Ale Moroz kiwnął tylko głową pobieżnie, jakby chciał powiedzieć, że może być i taki dopuszczony do pańskiego stołu. Poczem rzucił się do zdejmowania płaszcza z ramion Edwarda, ale gdy i Kamil nadstawił mu swe plecy, Moroz nie ruszył nawet ręką, tak, że płaszcz Kamila, strząśnięty z ramion, a nie przytrzymany, upadł na podłogę. Gładki zawsze Werda sam go podniósł i powiesił na kołku.
Przyjaciele weszli do pokojów ciekawych, jak każde stare gniazdo ludzkie, ale niczem nie przypominających miejsc, które jeszcze trzy dni temu zamieszkiwali ci wytworni panowie, wspólnicy różnych uciech, a nawet dramatów, od lat co najmniej dziesięciu. Teraz jechali prosto z wybrzeży morza Śródziemnego przez Paryż. Nagle przenieśli się w kraj i wrażenia, które nie były im wprawdzie obce, bo urodzili się na Litwie i czasem do niej wracali, ale te zapadłe, odludne strony przejmowaly ich odrazą, jak obowiązek wbrew przeciwny pokusom i upodobaniom. Każdy po swojemu utyskiwali na los: Edward tragicznie, Kamil żartobliwie.
— Jaki tu zapach pleśni w całym domu — narzekał Edward.
— Nie powiem — pocieszał go Kamil — pachnie trochę śpichrzem, jak stara wódka. Pewno jest gdzieś starka w pobliżu?
— Poczekaj... pamiętam, że chwalono starkę mojego ojca. Może jej całej starzy nie wytrąbili?
Trzeba było odszukać Moroza, który się oddalił. O dzwonieniu na służbę nie mogło być mowy,