Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ny, że Edward, po chwili poszukiwania, wywalił drzwiczki nogą i wysiadł. Podążył za nim Kamil Werda, ostrożnie stąpając po niegracowanej ziemi, aby nie zabłocić żółtych trzewików, do połowy przykrytych jasnem suknem.
Przystanęli na schodach przed zamkniętemi drzwiami. Kamil rozejrzał się po froncie domu i rzekł wesoło:
— Styl niby... szwajcarski. Czy to dawno budowane?
— Kiedyś... mój pradziad. Rudera niemożliwa. I tu mi radzą mieszkać!
— No tak... domek potrzebuje trochę... tego. Ale co tu za powietrze! czujesz?
— Co mi tam! Nie samem powietrzem żyje człowiek...
Tymczasem drzwi wchodowe otworzyły się powoli i w progu ukazał się człowiek stary, lecz mocny, oszyty sprawnie szarym samodziałem z zieloną wypustką, wysokich butach. Nie wypatrywał długo, poznał odrazu pana bystremi, przymkniętemi oczyma i w pas się ukłonił...
— No, przecież znajoma dusza! — poznał go i Kotowicz. Moroz! jak się masz?
— Pomaleńku... a wielmożny panoczek zdrów?
Stary ujął dłoń Kotowicza i do ust przycisnął namiętnie. Na Werdę rzucił tylko okiem, jak na przedmiot dodatkowy i obojętny.
— Prowadź-że nas, Moroz, do naszych pokojów. Pan Juchniewicz odebrał przecie mój list?
— O wysokim przyjeździe nastąpiła wiadomość, ale godziny my nie wiedzieli. Tak jednak wszystko gotowe. Obiad wielmożny pan każe sobie podać?