Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

∗             ∗

Pocztowa landara, umorusana, w błocie, najeżona tu i ówdzie zadrami, jak dzik, który dopiero co przedarł się przez gąszczary, stanęła przed podjazdem dużego, drewnianego domu. Czwórka koni zdrożona zatrzymała się bez wszelkiego wysiłku woźnicy, bez parsknięcia na dobrą wróżbę. Nikt też nie witał od progu, żaden nawet pachołek nie pośpieszył z pomocą gościom przy wysiadaniu. Jeden z podróżnych powodził zmęczonemi i gorączkowo błyszczącemi oczyma po ciemnym froncie dworu, po trawniku nie oczyszczonym z zimowych nawałów... wreszcie westchnął, a raczej parsknął pogardliwie. Od gorzkiego namysłu oderwało go spostrzeżenie, że jego towarzysz drzemie, zasunięty w kąt powozu i, znęcony spokojem, układa się jeszcze wygodniej do snu na dobre.
— Kamil!... Dojechaliśmy...
Z pod daszka czapki błysnęły oczy niebieskie, mętne, niby pijane — Kamil wyprostował się szybko i ochoczo.
— Patrzajcie! myślałem, że to dużo dalej...
— Kto ma takie, jak ty, zdrowie, dojechałby drzemiąc aż na Syberyę.
— Nie dogaduj mi do zdrowia, Edziu, bo gotówem zachorować. I cóż? wysiadamy?
— Nie widzę nic lepszego do zrobienia, chociaż nikt się nie rzuca na nasze przyjęcie. Uprzedziłem cię, że to dzicz odludna.
Edward Kotowicz, siedzący od strony dworu, zaczął otwierać drzwiczki landary, których klamkę obluzowaną umacniał dla pewności sznurek dodatkowy. Sznurek był gdzieś tak misternie zaczepio-