Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/13

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

bo starożytne dzwonki nie działały. Wołali, klaskali w dłonie, aż nareszcie poszli do kuchni, gdzie znalazł się Moroz i — co ważniejsza — klucze przy nim od piwnicy, gdzie dojrzewały pękate beczki i omszałe butle złotego płynu.
Gdy Moroz przyniósł butelkę zabłysły oczy weselem życia, a gdy skosztował, zaszły mu rosą rozrzewnienia.
— Cudowności, słowo honoru! Przypominają się najlepsze koniaki. W Paryżu sprzedawaliby to po pięć franków kieliszek. Spróbuj tylko, Edziu.
— Nie; wódki nie pijam; rozdrażnia mi nerwy.
— Mnie także, ale tymczasem miło się napić na frasunek.
Nalał sobie drugi kieliszek i cedził wódkę przez przymknięte wargi, jakby ją całował.
Tymczasem nadjechał z kuframi służący Karol, któremu zaraz polecono nakrywać stół do obiadu. Jednak obiad nie udał się tak dobrze, jak starka: kwaśna zupka z kaczki zatłusta, ale jadalna, ryba rozgotowana doszczętnie i ptaki jakieś pieczone.
— To chyba wrony? — sarkał Kotowicz nigdy nie jadłem takiej ptasiej spalenizny!
— Nie; to muszą być gołębie. Naturalnie! zakochane gołąbki: dlatego trochę schudły.
Służącego zaś, Karola, srodze gorszyło tutejsze barbarzyństwo, zwłaszcza w kuchni. Był to służący prawie z łaski, bywalec po wielkich domach i zagranicą; miał zdanie wyrobione w sprawach komfortu. Pozwolił sobie wmieszać się do rozmowy panów przy obiedzie, a żeby nie być zrozumiany przez chłopca, pomagającego w usłudze, przemówił po francusku: