Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Morozowi, odjechały. Zaledwie oddaliły się trochę, Renia rozpoczęła gawędę z siostrą:
— Jak ty sobie tłómaczysz te wszystkie urządzenia w Turowiczach?
— Że Kotowicz blaguje... Opowiada nam o zamiarach sprzedaży majątku, tymczasem dom przystraja w łazienki, meble i pawilony nad rzeką... Blagier jest!
— Dlaczego tak ostro, Marcelko? Zmienił zdanie przez parę tygodni. Ale dla kogo to robi? Jak myślisz?..
— Dla kobiety. Tam wszystko, co on wprowadził, pachnie kobietą.
— To pewno chce się żenić?
— Phii?.. Może tylko oczekuje tej pani, którą ma na biurku aż w trzech egzemplarzach...
— Ach, Marcelko! i mnie to przychodziło do głowy! To nieszczęście!..
— Dlaczego? Nic przecie o niej nie wiemy.
— Ona mi się bardzo nie podoba. Jabym ją... jabym jej... no, jednem słowem, ona nie warta pana Kotowicza!
— Ej, Reniu, Reniu...
— Co? cóż ja złego mówię?
— Pierwszy raz cię widzę nierozsądną; zadurzasz się w tym Kotowiczu...
— A ty nie widzisz, że to nadzwyczajny człowiek z niego?
— Nadzwyczajny?! Wierz sobie w to, jeżeli chcesz. Ale bądź pewna, że on ani myśli o żadnej z nas... To jakiś Francuz, który Wschodu nie nawidzi.
— Poco ma lubić Wschód? są różne Wschody — mruknęła Renia i zamilkła, bo było jej pilniej do