Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Renia zamyśliła się głęboko i znowu zaczęła badać:
— Czy bywają tu jacy goście?
— Póki co, mało. Był jeden frant zagraniczny.
— Kto taki? Jak się nazywa?
— A Boh jaho wiedaje! Był cztery, pięć dni, ziewał straszno; wypił, co dali jemu i... pojechał od nas. Takich nam nie trzeba... Ot, żeby u naszego pana żonka, tak dom poweselałby!
Moroz przybrał minę poufale dowcipną, panny zaś przycichły w tej delikatnej materyi. Młodsza jednak nie wytrzymała długo w powściągliwości języka:
— Może pan jest z kim zaręczony?
— Jakże mnie wiedzieć, panieneczko?.. “Nie czuwać”. Atoby sama zapytała, pan “skazauby”.
— Trzeba już nam do domu — zwróciła się Marcelka do Reni, przerywając ślizki temat.
— Jabym jeszcze chciała zobaczyć to, co budujecie nad rzeką; widziałam tam drzewo i ludzi — dopraszała się Renia.
Możno, panieneczki, można — zgodził się łatwo Moroz.
I doprowadził dwie amazonki do Ptyczy, gdzie już naszkicowano plan drewnianego budynku na palach. Dwa pale węgielne, daleko wysunięte, wbito już w dno rzeki. Miała tam stanąć zakryta łazienka do rzecznej kąpieli, pod prostym kątem zaś do niej debarkader w kształcie altany na brzegu rzeki. Cieśla miał przy sobie plan rysowany przez samego Kotowicza. Można było z rysunku wyobrazić sobie ładny budynek ze stołami i ławami, przygotowany do uczty sielskiej.
Po sumiennem obejrzeniu projektu i zaczętych robót, Oleszanki dosiadły koni i, podziękowawszy