Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Niech nam Moroz powie, co pan Kotowicz tu robi, kiedy tak sam w domu siedzi? — pytała Renia.
— Wiele w nocy pisał i papiroski kurzył, kiedy przyjechał. Tak teraz już mniej. Bywa, rano wstanie, do lasu idzie, drzewo mierzy, gospodarki pilnuje...
— Nawet gospodarki rolnej?
— Jon-że sam owies za ogrodem siał, kiedy baćka wielmożnych panienek tu przyjechał.
Oleszanki, zwłaszcza Renia, znały Moroza osobiście i z reputacyi; wiedziały, że strzelec jest osobą poważną i może trochę przesadza, ale nie kłamie bez powodu. Renia wypytywała dalej Moroza, z którym była w kokieteryach myśliwskich:
— A do naszych polowań ma pan Kotowicz ochotę?..
— Ochotnik on! tylko że czasu mało w tym roku.
— Ileż głuszców zabił tej wiosny?
— Jaż mówię panience: mało. Na przyszły rok urzniem my po nich — odpowiedź była wymijająca, gdyż Kotowicz polował dwa razy tylko i nie zabił głuszca.
Po wypiciu herbaty panny ociągały się jeszcze z wyjazdem, choć deszcz ustał i świeciło odmłodzone słońce przez lśniące liście. Myszkowały po dworze, zaglądając wszędzie; nauczyły się planu domu dokładnie. Po drugiej stronie sieni była wydarta świeżo podłoga.
— Ach, to tutaj będzie pewno łazienka? — zauważyła Renia. — Dlaczego nie przy pokojach pana?
— Nie mogę wiedzieć — odrzekł Moroz — tak przykazano, a my robim.