Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Pan Kotowicz wyjechał do Mińska ze służącym?
— Gdzie z takim! — oburzył się Moroz, ledwie nie splunął — on do niczego nigdzie — ot i ciapier w karciszki gra z panem komisarzem. Taka już z nich dwóch kompania.
— Niech Moroz mu nawet nie mówi, żeśmy tu zajechały — zabawiła się Renia w dyplomacyę.
— Ja z nimi nigdy nie gadam.
— Ale waszemu panu można powiedzieć, kiedy wróci, że... deszcz nas zaskoczył... no i że byłyśmy.
— Panu możno — uśmiechnął się Moroz. — A panienki pozwolą choć arbaty? — — A to i wino jest — dobrze po namoknięciu.
— Dziękuję, Moroz. Napilibyśmy się herbaty. Ale najprzód możeby gdzie lustro i szczotka? — odrzekła panna Marcela, porządkując ręką swe złote, krótkie włosy, miejscami zamokłe.
— Tak, tak! lustro i szczotki! — ożywiła się nagle Renia nadzwyczajnie.
— To już tylko tu; drugie pokoje u nas, póki co, nie gotowe — rzekł Moroz.
Otworzył z klamki i pchnął drzwi do pokojów Edwarda.
Tutaj już obie siostry wchodziły z dużem wzruszeniem, cicho, oglądając się na boki, jakby się spodziewały zasadzki. W pierwszym pokoju stalo biurko, założone papierami, z drugiego, Otwartego widać było w głębi łóżko pokryte i stół gotowalniany pod oknem. W obu pokojach panował zapach dobrego mydła i egipskiego tutoniu.
Marcelka wbiegła pierwsza do sypialni i usiadła przed lustrem. Zanim co ruszyła, zaczęła deklamować wiersze z “Egeniusza Oniegina”, czyniąc