Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

forsownego kłusa, dotarła do dworu zmokła karawana, dwie zakapturzone beduinki i Jeusiej w postaci murzyna.
Ale tutaj czekała ich “siurpryza” wcale niepożądana. Kotowicza nie było w domu. Okazało się to nie zaraz, ale coraz bardziej stawało się prawdopodobnem, gdyż dwór zamknięty nie otwierał podwoi. Mignął wreszcie ktoś w oknie jednem i drugiem — chwila ostrej emocyi — i zawód ostateczny, że pan wyjechał do Mińska.
— Tośmy się wybrały! — rzekła Renia do Marcelki prawie z płaczem.
Starsza siostra ratowała pozory, zwracając się do znajomego Moroza:
— Deszcz nas zaskoczył w lesie... błądziłyśmy... Dacie nam trochę tu wypocząć?
— Jakżeż?!... trzeba — odpowiedział Moroz, niezbyt biegły w manierach marszałka dworu.
Jednak zbliżył się gościnnie do strzemienia; panny tymczasem same zeskoczyły z siodeł.
Zwłaszcza Renia wchodziła do domu, jak do najosobliwszego gmachu; wszystko ją zajmowało, od architektury, aż do najdrobniejszego grata. Zrzuciwszy płaszcz i kapelusz, przeglądała z przejęciem obrazy, meble, widoki z okien dostępnych pokojów. Marcelka chodziła za nią, także zaciekawiona, nie zapomniała jednak o tem, jak sama wygląda.
— Reniu! trzebaby przecie chociaż włosy poprawić.
— Dla kogo? — wzruszyła Renia ramionami, nie przerywając inspekcyi.
Ponieważ sam tylko Moroz towarzyszył pannom, a nie ukazywała się inna służba, Marcelce przyszło do głowy zapytać o służącego, którego plotki dotarły już aż do Kurewicz: