Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Dwa miesiące temu nigdy by się nie pokazał przy obiedzie w ubraniu podróżnem, w pomiętej bieliźnie, w zabłoconych trzewikach. Ale tutaj Mińsk — głód dokucza i przy pracy trochę się już zdziczało. — Zdziwiła go przyjemnie duża sala restauracyjna, o której słyszał cuda od Juchniewicza i dlatego właśnie spodziewał się jakiejś ohydy. Sala była dosyć czysta, gustowna, banalna jak na Paryż, ale zadziwiająca w Mińsku. Starka Korkozowiczowska której skosztował, była przednia, przekąski smaczne. Z wilczym apetytem oczekiwał zamówionego obiadu, rozglądając się po sali, gdzie zajęte były przez gości tylko dwa stoły: przy jednym rodzina żydowska, potwornie wystrojona, rozmawiała po rosyjsku. Edward odwrócił się od tej kompanii spojrzał w przeciwległy kąt, gdzie siedział samotnie chudy mężczyzna, z romantycznie uśmiechniętemi oczami, swojskiego typu.
— Gdzieś go już widziałem... — pomyślał Kotowicz, gdy ów pan ruszył się od stołu, ujął laskę w lewą rękę i z widoczną trudnością zaczął przystępować do Edwarda, powiewając prawą stroną ciała obezwładnioną.
— To pewno Sas? — uderzyło Kotowicza nagle jasnowidzenie z lat dziecięcych — nic się nie zmienił...
— Wszak się nie mylę, pan Edward Kotowicz? — rzekł kulawy pan serdecznie.
— Witam pana Justyna Sasa... ale jakże pan mnie poznał?
— Intuicya! Zresztą widziałem pańską fotografię... Pozwoli pan?
— Ależ, bardzo proszę!
Sas usunął na bok laskę i upadł lekko na sam