Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

środek krzesła; radził sobie wogóle bardzo zgrabnie ze swojem kalectwem. Przypomniał Edward malownicze określenie Moroza: “chwaroba jemu połowę ciała “pakruciła”, a taki druga połowa po świecie chodzi”.
— Na długo pan do Mińska? — rozpoczął sąsiad.
— Wyjechałbym już na noc z powrotem, tylko mi ulewa przeszkodziła; nie mogłem odszukać ludzi potrzebnych.
— A można się i w Mińsku zabawić — mignął Sas wesoło oczami, które zresztą ciągle mu się śmiały.
— Ej-że? — powątpiewał Edward — miasto niesympatyczne...
— Niczego sobie. Naturalnie, że nie Paryż... Wracam właśnie z Paryża.
Nie spodziewał się tego Kotowicz i zapytał żywiej:
— Niedawno tam pan był? To byliśmy zapewne razem?
— Byłem przez marzec i kwiecień.
— W takim razie byliśmy jednocześnie.
— Tam i znając się, trudno spotkać. Babilep!
— Jak to?.. Babilon?
— Ja jego nazywam Babi-lep... no: lep babi.
— Ach, tak! — zaśmiał się Kotowicz przez grzeczność i zanotował, że Sas powraca chętnie do tematów erotycznych.
Wtem kelner przyniósł na tacy dwa kielichy szampana, postawił na stole butelkę otwartą i przykrył ją serwetą.
— Co to?.. — zapytał Edward — mamy pić szampana? tak za dnia?..
— Owacya gospodarza restauracyi dla dostoj-