Strona:Józef Weyssenhoff - Nowele.djvu/214

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   208   —

— Niechby nie konino, niech w parku w alei, albo i w salonie... a nawet po cywilnemu, kiedy już dzisiaj mundurów tych nosić nie wolno... Ale powiedz waćpan, czy to przytrafić się może?
— Szanowna pani — wykrztusiłem — o dawnych dziejach wiem sporo, ale o przyszłych...?
— Przyszłe nie dla nas już? Tak to rozumiesz waćpan? Przyszłość już tam...
Wzniosła ręce i oczy ku górze. Załamała potem dłonie namiętnie, aż stuknęły jedna o drugą kosteczki — i poczęła szeptać pacierze. Przestałem dla niej istnieć. Zamknęła oczy. Po chwili opuściła złożone ręce na kolana, a całą postacią przylgnąwszy do oparcia fotelu, zastygła — ażem się przestraszył. Zbliżyłem się do niej cicho i powoli — — maleńki oddech tlił się jednak w niej i żywił przez sen żarliwe jej widzenia.
Ale nie chciałem wyjść z tej sali, bo mi się wydało, że staruszka może mi tu zamrzeć. W spokoju snu twarz jej z przezroczystego wosku była już trochę zaświatowa.
Usiadłem opodal w rozgrzanej cichej sali. Nitkę rojenia podała mi ta prastara Aryadna i poszedłem daleko w fantastyczne labirynty myśli. A nitką był ten uśmiech męski, zdobywczy z przed lat kilkudziesięciu, który stał się hiatoryą całego kobiecego istnienia. Tak samo szabla i głos ostatni bohatera trzymają dotąd pod swym urokiem cały naród. Pomnik tego księcia krwi naszej budowany jest w sercach z dwóch pierwiastków: męskiego wdzięku i rycerskiej cnoty. Trzeba mu taki wznieść w literaturze dla przyszłych, odległych wieków.
Zadumałem się nad planami wielkich dzieł —