Strona:Józef Weyssenhoff - Nowele.djvu/213

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   207   —

Tu staruszka stuletnią, a jednak tą samą piąstką udała ruch ciskania czegoś w dał.
— Dorciu, masz trafić — od tego wszystko zależy... I trafiłam! W same hafty na piersi! A książę chwycił bukiecik, odmachnął — i znowu na balkon.
— Doprawdy?! — zawołałem.
— To wszyscy widzieli — rzekła pani Teodora z urazą — widział i pan Kajetan Koźmian. Możesz go waćpan zapytać.
— Ależ nie wątpię, szanowna pani! Nawet i o tem już mi powiadano.
— A widzisz...
Uspokojonym, rzewnym głosem dodała:
— Ten bukiecik i jeszcze coś, co później... mam tu w woreczku. Ale pokazać nie mogę, bo się rozsypuje.
Ucichła nagłe. Twarz jej, przed chwilą zmienna tak żywą grą, że aż ilustrowała woale przejmująco opowiadanie, skurczyła się nagle wyrazem prastarego holu, a jeszcze żywego, jeszcze gryzącego tę duszę, która pozostała dziecinną. Dusza jej dotąd była ubrana w białą wirginię z barwami narodowemi.
— Waćpan, który tak jego znasz, tak wszystko wiesz, powiedz, czy to prawda, że on jeszcze przyjdzie?...
Nie znalazłem na razie odpowiedzi. Tym biednym oczom, wpatrzonym we mnie błagalnie, nie można było rzucić jakiejś lekkiej, żartobliwej odpowiedzi. Względna moja mądrość i równowaga umysłowa pokorniały przed tym płomieniem obłąkanym, ale czystym takim i wiecznym.
Żem długo milczał, staruszka zwątpiła zapewne o mnie i pytała jeszcze nieśmielej: