Strona:Józef Weyssenhoff - Nowele.djvu/212

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   206   —

z tego szczęścia. Pani Annie, że to znała księcia już dawniej, słabo się uczyniło. Ale ja myślę sobie: masz, Dorciu, rzucić swój bukiet prosto w te hafty, prosto na serce. A tymczasem, zanim pod nasz balkon dojedzie, uważam z całych, sił, jaki jest, kto przy nim, bo to, uważasz waćpan, raz w życiu...
— Rozumiem, rozumiem.
— Jechał za nim zacnych oficerów sztab, potem kompania wyborcza ułanów, a dalej to już wszystko zmieszane, bo nawet chłopstwo na koniach z wojskiem się połączyło z wielkiego entuzyazmu — imaginuj sobie waćpan!
— Wiem. Koźmian o tem pisze.
— Koźmian był w mieście — a jakże! Pan Kajetan! Stał w deputacyi z panem Joachimem Owidzkim, z podkomorzym Grabowskim. A pan Józef Podhorodeński, krewny mój, w ponsowym kontuszu konno między sztabem, księcia! 150 jazdy wystawił, żeby zato mieć prawo towarzyszyć jego osobie!
— I to wiem, szanowna pani. Ale jak to było, kiedy książę przejeżdżał przed balkonem?
— Właśnie. Spojrzał na nas, uśmiechnął się, podniósł rękę do kaszkietu.
— Zauważył panią?
— Żeby odrazu — tego sumiennie powiedzieć nie mogę — rzekła pani Teodora z restrykcyą, jakby chodziło o najważniejszy moment historyczny. — Znał hrabinę Annę... Ale pani Anna ręce wyciągnęła i cały kosz kwiatów wysypała tym przypadkiem bez efektu. A ja sobie myślę: Dorciu!