Strona:Józef Weyssenhoff - Nowele.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   205   —

go widziałam pierwszy raz także na ulicy, tylko nie w Warszawie.
— Może w roku 1809? — ipo Raszynie? po zajęciu Galicyi?
— A właśnie po Raszynie. Jeszcze nie był Galicyi odebrał, ale już wiedziałyśmy, że odbierze, kiedy wjeżdżał do Lublina... Waćpan znasz Krakowską bramę w Lublinie?
— Znam.
— Mieszkałyśmy stamtąd o sto kroków. Był balkon. Ja stałam tuż przy hrabinie Annie. Miałam sukienkę z wirginii białej ze złotemi frendzlami i szarfą narodową, na głowie zawoik turecki z petinetty białej z piórem. Mówiono mi, żem dobrze wyglądała... Przygotowałyśmy w koszach kwiaty, jakie znaleźć można było majowe. Bo to było w maju — pamiętasz waćpan?
— Pamiętam.
— Naprzód szła muzyka pod górę, przez Grodzką, coraz bliżej, ale nie widziałyśmy jeszcze nic, bo nam go zasłaniał budynek zegarowy nad bramą. Ale po krzyku czułyśmy, gdzie jest. Już pod Trybunałem, już, już dojeżdżał. Aż ucichło naraz, bo brama jest długa, niska, a wąska. Dopiero przedudniało — i zobaczyliśmy go! Sypnęły się z bramy te wszystkie barwy, te schylone proporczyki, a on jechał pierwszy i śmiał się białymi zębami. I koń pod nim śmiał się i parskał, o tak przebierając w paradnym truchcie: raz — dwa, raz — dwa... kasztan był złoty. Huknęła aklamacya od magistratu, od Królewskiej i od nas. — — — I płaczu było niemało