Strona:Józef Weyssenhoff - Nowele.djvu/215

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   209   —

a świat był ognisty i młody. Upał choć morzył snem, wlewał w żyły namiętne pragnienia twórcze. Wilgi w parku okrzykiwały nieśmiertelne życie. I zapadłem w takie rojenie, które przekracza granice otaczających nas brył i możliwości scenicznej. Przyćmione żaluzyami światło wprowadzało w przestrzeń złotej sali atomy te, z których się układają wizye plastyczne.
Wkrótce sala urosła mi w oczach i napełniła się czemś, co było zrazu tysiącem pogmatwanych wspomnień, a stało się niebawem wyraźnym tłumem postaci. Początkowy półmrok przechodził stopniowo w jasność, jakby kinkiety i żyrandole zapalały się jeden po drugim. Uczynił się z tego jakiś bal — czy ten, który książę Józef, po wjeździe do Lublina, przyjął od miasta? czy bal w krakowskich Sukiennicach? czy w Warszawie? Ale tego dnia odbywało się przede mną uroczyste zebranie tam, gdzie czułem się uczestnikiem. Ustawiły się grupy bohatersko i dowcipnie, jak w obrazach z czasów napoleońskich: mężczyźni w obcisłych spodniach, w wielkich halsztuchach, w kędziorach trefionych, przechyleni sentymentalnie do dam nieskończenie wysmukłych, w sukniach pseudoklasycznych, znaczących, wyraźnie kształty i wysoko podwiązane gorsy, w zawojach z: trzęsieniami, w wiankach z róż na rzymskich kwefach. Rozróżniałem te materye sukien: rozaliny, grendynopole, muśliny, lewantyny, dywdygi... A jak koguty i rajskie ptaki między tłumem cywilnym, krążyły mundury szwoleżerów balowe, białe z amarantowymi rabatami, kapiące od srebrnych haftów, i mundurowe fraki francuskie i różne, przeróżne odmiany pułków, broni i rangi.