Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/79

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   77   —

Przechodzili koło drzwi głównych kościoła, otwartych. Dolatywał z wnętrza jakiś głos potężny, który ich uderzył i zatrzymał.
— Patrzcie panowie! — kościół oświetlony i pełen ludzi... Kazanie w nocy? — — Wejdźmy — co?
— Owszem — rzekł Sworski — tu przynajmniej mówi jeden, a setki słuchają. Może coś ciekawego?
Zaledwie przestąpili próg, Zofja chwyciła kurczowo za ramię Tadeusza:
— To pewno On! — ten pielgrzym! — taki jak go opisywali — patrz pan!
— Ach ten mnich z pod Inogóry? — Może być. Ale jakiś... ogromny.
Celestyn Łuba wyprostował się, wyolbrzymiał, zdębiał.
— Powiedzcie mi... powiedzcie... kto to?
— Niewiadomo. — Cicho! — słuchajmy.
Od wielkiego ołtarza, wywyższony nad tłum o trzy stopnie, przemawiał mnich wysoki, może podeszły w lata, bo srebrzyła mu się głowa i broda, ale młody w ruchach i w głosie, tak łatwo płynącym, jak z dzwonu. Na ołtarzu płonęły świece, a kościół był ciemny, więc postać odwrócona do ludu wydawała się posągiem mówiącym. Kilka gromnic woskowych, zapalonych przy ławkach wzdłuż kościoła, wyświecało z mroku blade twarze mężczyzn i kobiet ekstatycznie wpatrzone w kaznodzieję. Lud, jakby wyrastając z kamiennej posadzki i z podziemi kościelnych, garnął się, przychylony, do mówcy. A ten, który zdawał się go dźwigać z mroków ku światłu, mówił: