Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/78

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   76   —

— Podłe — odrzekł Celestyn z przekonaniem — ale piliśmy, bo tamten... odjeżdża.
— Dokąd?
Milczenie.
Korciła nieco Sworskiego ta wstrzemięźliwość dobrych znajomych, więc machnął ręką:
— Mało mnie to obchodzi. — — A z nowin publicznych dowiedzieliście się państwo coś ważniejszego?
— Ciągle to samo — odpowiedziała panna Czadowska: wojna z Austrją i Niemcami — pobór do wojska — prywatne żale.
— Ja przynajmniej rozmówiłem się szeroko z kimś miejscowym — no i z samym sobą.
Zamilkli i szli wolno przez rynek miasteczka. Niebawem jednak zaczęli znowu mówić o wojnie, która, jak wiatr Sirocco, ciągnęła przez powietrze, wlewała się w płuca i niepokoiła serca.
Na rynku słabo oświetlonym tłum wiecował, brzęczał, przesuwał się w tumanach kurzu, niby jarmark w nocy, sprawiając wrażenie ludowego święta i razem popłochu. Gwar lał się ławą szeroką, nieustanną, podobną do gadania wody na zastawie, a z gwaru wytryskały to gromkie rozkazy, to cichsze przekleństwa. Czasem ktoś i huknął ochoczo, na humor, bo zapadająca noc była, pomimo grozy, młoda i pobudliwa. Wszyscy gadali o tem samem, odpowiadając echowo surmom wojennym, które odzywały się z bardzo daleka, jak te kapele zbliżających się wojsk, które się przeczuwa, zanim się je usłyszy.
— To podobne do snu — rzekła Zofja.