Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/474

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   472   —

— Nędzarz, a stygmaty wszystkich szlachetności nosi na sobie. Starzec, a moc młodzieńcza bije z ruchów, z głosu, z oczu nieporównanych. I skąd ja go już znałem? — Chyba z jakichś portretów Piastów królewskich, widzianych za lat najmłodszych.
— Takie same miałem wrażenie, gdym widywał go i jego... poprzednika, Wojciecha Piasta — odrzekł Sworski.
— Gdym go tu usadowił — ciągnął dalej Linowski — chciałem przecie czemś ugościć i zapytałem, coby zjadł na wieczerzę. Odpowiedział, że niegłodny i prosił, aby nie budzić służby, która rzeczywiście już spała. I wszedł odrazu w moje myśli, wątpliwości, projekty, jakby podsłuchiwał duszę moją od paru godzin, a może i od lat. — — Mówił mi „synu“ i narzucał wolę swoją, a ja najnaturalniej nazywałem go ojcem i dawałem mu przewagę nad sobą. Nigdy mi się to nie zdarzyło. Zaczął od wspomnienia o Bronku, którego nazwał „żołnierzykiem Bożym najwybrańszym“ i mówił o nim bardzo pięknie. Ma jakąś swadę polską nadzwyczajną, jakby z przed lat kilkuset płynącą, a przecie żywą i niewymuszoną. — Poszedł potem śladem myśli mojej, wybierając z niej samowolnie, rzucając w nią światła, prowadząc ją w jasność. Piszesz testament — mówił — (skąd on wie o tem?) — to rzecz potrzebna, ale nie uwalnia cię od osobistego stosowania talentów i zasobów, które Bóg ci dał i od pełnienia służby w Ojczyźnie aż po kres, który ci przeznaczony. Nie ustawaj, synu, a rozradujesz się jeszcze w nowych dziełach. Tak mi objaśnił swoje pierwsze słowa przy powitaniu. A z projektów moich