Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/468

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   466   —

Ponad rzeką, niedawno jeszcze migotliwą od księżycowej poświaty, rozlała się teraz mgła puszysta szeroko poza brzegi, ścieląc fantastyczny trakt mleczny po ziemi ruchliwy niby tłumem powłóczystych postaci. Oboje Sworscy utkwili oczy w to pasmo wędrującej mleczności.
Nagle Zofja drgnęła całem ciałem i wskazała ręką ku rzece:
— Patrz!... przechodzi tam przez mgłę... Znajomy.
— Ej-że, Zosieńku? o tej porze?
— Patrz przecie! — Zatrzymał się — wzniósł rękę — błogosławi nas!... Ach! i poszedł dalej wzdłuż rzekł...
— Tak — kiedyś mówiła, zobaczyłem coś — lepsze masz oczy ode mnie, Zosieńku. — — A ty pomyślałaś zaraz, że to... On?
— Nie myślę, nie rozumuję, ale czuję, że to On, nasz Duch dobry. — Tylko dlaczego minął nas, nie zaszedł, nie rzekł ani słowa?
Zamilkli, badając pilnie mgłę, która tworzyła już tylko swe postacie bezsensowne, lekkim powiewem poruszane sennie wzdłuż rzeki.
— A jednak On tu jest wpobliżu — rzekła po chwili Zofja — czułam to wyraźnie od wielu dni, od czasu powstania tego pięknego pomysłu Bronisławie. Ktoby to urządził tak cudownie? Ktoby natchnął tak harmonijnie ludzi wcale różnych, jak Gimbut i Linowski, a stworzył dla nich i dla nas wspólną działalność, z której muszą być dobre owoce dla Polski — i będą.
— Temu łatwiej wierzę — rzekł Sworski — że szczęśliwa przemiana naszego losu i ta stacja oświa-