Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/467

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   465   —

Wrześniowy dzień, wesoło pracowity, zgasł już dawno na niebie, ale przedłużała go noc księżycowa jasna i ciepła, pożegnalna noc odchodzącego lata. — Sworscy mieli werendę od strony rzeki Czarnej, nie tak dużą, jak tradycyjna werenda w Rudnikach i mniej paradną; brakło też jeszcze elektrycznego oświetlenia w domu. Zatem werenda służyła głównie za miejsce odpoczynku we dnie i za belweder, gdyż stąd otwierał się widok na odcinek kraju radujący oczy, przepasany bliską wstęgą rzeki, której nurt bystry, splątanemi pasmami płynący, sprawiał wrażenie, że dąży ochoczo w przyszłość.
Było około północy, gdy Tadeusz i Zofja, utrudzeni przedłużoną pracą, usiedli na werendzie, gdyż uroczy widok znęcił ich na powietrze. Znaleźli się w kraju całkiem księżycowym. Z wnętrza tylko domu dochodziło światełko czerwone, ślad czuwania ludzkiego w ogromnej błękitniejącej ciszy. I milczeli długo, wałęsając się myślami po sennych przestrzeniach.
— Czarna płynie dziś głośniej, niż kiedykolwiek — odezwał się jednak Tadeusz.
— Gada sobie polskie dumy, dzisiaj już niezabronione — odrzekła Zofja.
Znowu zaprzestali mącić głośnemi uwagami żywy obraz Przyrody. Wysokie niebo siało mleczno-błękitną jasność, nakrapiając ciemne zarysy drzew księżycową okiścią, wyświecając gdzie niegdzie blade twarze domków z pod kołpaków siwo zapylonych. Słała się w nieskończoność po falistej ziemi opona czaru.