Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/460

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   458   —

— Rozumiem, rozumiem — powtarzał zupełnie przekonany Gimbut. — Piękna robota! i na długie lata.
— Przystąpimy do niej natychmiast — mówił teraz prezes naczelnie i z zapałem. — W tym roku musi tu już być ochronka, którą, pomieścimy tymczasowo w domach parobków, częściowo przeniesionych na inny folwark. Państwo Sworscy zamieszkają w domu rządcy, przeznaczonego już też gdzie indziej.
— Ach tak, panie prezesie! Oni tam biedują:
— Pamiętam o tem i najpierw pomyślałem o nich. Wszystkie te domy będą odnowione, wybielone w bieżącym miesiącu. Poszli już tam mularze. Przez zimę przygotujemy cegłę i materjał drzewny. Na wiosnę zaczniemy budować.
— Kiedyż zatem zapytamy Sworskich?
— Zapytamy?? — zadziwił się Linowski — czyż oni dotąd nic nie wiedzą?
— Nie mówiłem — wyznał Gimbut — póki nic zapewnione było powodzenie. A to może pomyśleliby, że dla nich coś urządzono?... że protekcja?... Ludzie szlachetni, a biedni są drażliwi.
— Rozumiem pańską delikatność. Więc ja napiszę do nich i przedstawię projekt jako mój własny.
— Bo tak i jest. Ja szkicowałem skromnie, a pan utworzył wielką instytucję. Proszę ja tak: pan prezes napisze, a ja list do Warszawy zawiozę. A co już ja tam opowiem o prezesie, to moja rzecz — dodał Gimbut z udaną szorstkością, pod którą drżało rozrzewnienie.