Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/458

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   456   —

Usadowili się we dwójkę, Linowski z Gimbutem, na werendzie, która służyła jeszcze ciągle za główny salon dworku, przewiana teraz zapachem dojrzałych owoców, zarumieniona i złotawa na swych oponach z dzikiego wina.
— Panie dyrektorze! — zaczął prezes uroczyście, niby na licznem posiedzeniu — przynoszę panu odpowiedź na propozycje przedkilkudniowe, które nadzwyczaj szczęśliwie zgodziły się z mojemi rozmyślaniami z lat ostatnich; byłem właśnie zajęty pomysłami do testamentu. — — Ponieważ nie mam już spadkobiercy w prostej linji, rozdzieliłem większą część mego majątku między paru młodych krewnych, pośród których może się znajdzie jaki pożyteczny obywatel kraju. — Ale część też chcę oddać na bezpośredni pożytek i użytek publiczny. Wahałem się właśnie, na jaki cel mój zapis uczynić, a zwłaszcza — w czyje ręce go oddać. Powziąłem nareszcie następujące postanowienie: Część tę majątku ofiaruję już dzisiaj na zakłady użyteczne dla ludu wiejskiego. Nie po mojej śmierci, lecz dzisiaj, bo pragnę jeszcze popracować nad ugruntowaniem i rozwojem dzieła, razem z panem, i ze Sworskimi.
— Jeżeli zdołam, panie prezesie... Zresztą co tylko pan rozkaże, panie prezesie — odrzekł Gimbut, który z wielkiego ukontentowania stawał się aż uniżonym, przeciw swej naturze.
— Nie czynię wcale zamachu na pańską pracę techniczną, panie dyrektorze. Ma pan swoją działalność świetnie wypróbowaną, której nie ważę się przeszkadzać. Tworzę tylko ściślejszy komitet opie-