Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/457

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   455   —

— Czy dawno wyjechali z Rudników ci kochani państwo Sworscy?
— Dziesięć dni temu. Miałem już od nich listy z Warszawy.
— Cóż porabiają?
— Szukają daremnie przyzwoitego mieszkania. Tymczasem siedzą w dawnem panieńskiem mieszkaniu Samej. Pokój z kuchnią, przyjemny. Dobrze, póki jeszcze pogoda. Ale na zimę — klatka.
— Ach, to miasto! — westchnęła pani Wela. — Mam nadzieję, że już w tym roku będą mogli przenieść się do nas. Przepowiadają nam piękną jesień.
— Wszystko to weźmiemy pod rozwagę — odpowiedział prezes.
Zaczęto rozpatrywać plany sytuacyjne i szkice frontów budynku szkolnego. Gimbut zauważył, że Linowski traktuje to wszystko przychylnie, lecz jakby lekceważąco. — — Ale kilka uwag prezesa dało poznać, że on sam planuje już w myśli inaczej i szerzej.
— Ucieszyło to znowu Gimbuta, gdyż przypuszczał, że Linowski zna się lepiej na budowie domów mieszkalnych i szkolnych. Po wielu jeszcze wywiadach i głośnych namysłach opuścił Gimbut Inogórę, pełen otuchy.

∗             ∗

Równo w tydzień potem przyjechał do Rudników Linowski. Sam już pozór jego zwiastował dobre nowiny. Ożywił się znacznie; ustąpiło z twarzy smętne zniechęcenie; oczy błyszczały dawną energją.