Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/437

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   435   —

— Nie przy nim, pani droga — o kilkadziesiąt kroków, może o sto... — wymawiał się Łuba. — Aa — gdyby na mojem miejscu znalazł się Rewiatycki i tak samo nic nie zrobił, pewnoby sobie dołgał efektowną legendę.
— Z pewnością — potwierdził Sworski. — Temu dobrze w odrodzonej Polsce. Jego mierność stosuje się wybornie do ogólnej miernoty.
— Wiecie co? — zaproponowała Zofja. — Dajmy spokój Rewiatyckiemu. — Jego mierność nie jest niebezpieczna, bo ma tylko drobne ambicje.
— Bronisz go, Zosieńku? — zażartował Tadeusz. — Przekupił cię widać temi wierszami, które ci dedykował niegdyś w Rudnikach?
Zofja wzruszyła tylko ramionami, ale Celestyn zawołał:
— Sacrilegium!
A Tadeusz zawadził o inny temat:
— A propos naszych dawnych wakacyj w Rudnikach: przecie Rewiatycki był w wielkiej komitywie z panią Gimbutową — a jakże teraz się stało, że niby nic o sobie nie wiedzą? Tyś był jego konfidentem, Celestynie — pewno wiesz coś o tem?
— Nie wiem, nic nie wiem! — wybierał się Łuba z wielkiemi gestami wstrętu. Jego pojmowanie kobiety było dla mnie zawsze czemś brudnem, albo czemś świętokradczem. — — Rzeczywiście mówmy już o czem innem.