Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/436

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   434   —

— tego nie miałem mu za złe. Nie urodził się rycerzem. — Ale teraz — mundur polski! to przecie szata kapłańska, moi drodzy!
— Czy ją... skalał? — zapytał Tadeusz komicznie, naśladując patos Łuby.
— Nadużył jej, podał w pośmiewisko! Kiedy ruszyli wszyscy z Warszawy przeciw podchodzącym bolszewikom, on siedział w knajpie i perorował i pił.
— No — tłumaczył Sworski już poważniej — i tak nie zdałby się na froncie — gotówby naprawdę czmychnąć i pociągnąć za sobą innych; robił, co mógł: agitował. — Nie wszyscy przecie wylegli za mury — Nie poszedłeś i ty sam, Celestynie.
— Ja... szedłem. — — Niedaleko od księdza Skorupki — odrzekł Celestyn ciężko, jakby grzech wyznawał.
— Nie wiedziałem! — zawołał Tadeusz wzruszony.
— Nawet mnie pan nie powiedział! — dodała Zofja z tego samego tonu.
— Co tam opowiadać... trzeba być na swojem miejscu.
— Więc byłeś w ataku?! I nic ci się nie stało?
— Miałem sztucer jakiś — — niebardzo mu wierzyłem — ale szedłem... Na nic się nie zdałem. — Te potwory wycelowały wszystkie swe lufy na białą komżę i na Krzyż — i padł święty ofiarnik.
— Otóż to był Polak! z tych dawnych! — rzekł Sworski.
— A nasz Celestyn Łuba przy nim! — zawołała Zofja gorąco.