Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/433

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   431   —

— Moją żonę spotyka się na drodze do ochronki, albo na targu. Ja też bywam na targu, ale bardzo rano.
— To skandal! — zawołał Rewiatycki z męskiem oburzeniem. — Mistrz powinien mieć dobre mieszkanie, wygody! Należy mu się to od społeczeństwa — nawet od Rządu. Musimy się tem zająć.
Sworski nic nie odrzekł, ale jasnym wzrokiem zapytywał tak wyraziście: jacy „my“? — czem się zająć? że Rewiatycki spuścił znacznie ze swobodnego tonu protektorskiego:
— Gdyby Mistrz miał jakie interesy w ministerjum Oświaty, mam ja i tam dobrych znajomych.
— Dziękuję, panie majorze. Snujemy sobie z żoną drobne projekty własne. Już też i ja zdrów jestem.
— Ach, panie! — uderzył Adachna w struny liryczne — ileż to razy ja szturmowałem wówczas do tego szpitala! Nie puszczano mnie! Ale oddano zapewne moje bilety wizytowe?
— Tak... zdaje się... dziękujemy bardzo — odpowiedziała Zofja, która już podała herbatę i przysiadła się do rozmowy.
A Rewiatycki snuł dalej rzewną legendę:
— Potem dowiedzieliśmy się o wyzdrowieniu, o tych mistycznych ślubach — (Sworski skrzywił się) — o podróży do pięknych krajów...
— Byliśmy tylko w Rudnikach — rzekła Zofja.
Tutaj Adachna spoważniał, trochę się nawet stropił
— Byliście państwo w Rudnikach? — powtórzył bez werwy. — Śliczne zacisze. — I nie zmieniło się?