Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/419

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   417   —

niejszy, najgodniejszy... Doprawdy, chyba za moje grzechy spotkała mnie taka sroga Boska kara!
Wybuchła długo wstrzymywanym, rzewnym płaczem. Zofja ujęła jej ręce i uspokajała ją mocnem, gorejącem odwewnątrz spojrzeniem.
— Nie, kochana moja... nie kara to żadna. Bóg dokończył żywot jego w boskim stylu. On nie mógł przekraść się, jak inni, niepostrzeżony. Gdy szedł do krańców możliwości, do krańca swych przeznaczeń, świecąc tem i wysokiemi gwiazdami oczu, któżby nie poznał, że to wierny rycerz, który dąży do swego sztandaru? A szedł przez kraje pełne dzikiego zwierza. — I zwierzęta go poznały...
— I zwierzęta go rozszarpały! — zawołała żałośnie matka.
— Poległ za wiarę swoją. — mówiła dalej Zofja, Pierwsi chrześcijanie oddani zostali za dopustem Bożym na pożarcie dzikim bestjom, a są to ciągle, po dwóch tysiącach lat, hetm ani idei chrześcijańskiej. Syn twój, Welo, poniósł śmierć męczeńską za swoją wiarę polską — i porównany jest z tamtymi męczennikami — i wiara jego przeżyje pokolenia.
Pani Wela płakała już mniej rozpacznie, z widoczną ulgą od nieustępliwej zmory. Skarżyła się jeszcze cicho:
— Ani zwłok jego... ani mogiły. — — Zachowaliśmy tylko jego pokój, ale w nim żadnych żołnierskich pamiątek — — z początku przez ostrożność; teraz z powodu, że niepodobna odnaleźć.
Żałosną rozmowę nastrajała Zofja na tak wysoki ton, że cierpienie rozrzedzało się w górnych sferach