Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/37

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   35   —

— No, mógł się wesoły mniszek w tym szczególe pomylić, albo miał niedokładne informacje od Boga Ojca.
Choć ten żart nikogo nie pocieszył, a wiele uszu zadrasnął fałszywym tonem, sprowadził nieco oziębienia.
— Nie można wszystkim wierzyć, nawet zakonnikom — odezwał się wikary.
— Ja tam wiem, który ksiądz jest wedle prawdy i zakonu — mruknął zuchwale Serwacy.
Panna Zofja przystąpiła żywo do Serwacego:
— Jak ten mnich wyglądał?
— Jak mnich, jasna panienko. W sukmanie z kapturem, przepasany, a w ręku miał kosztur z krzyżem na końcu.
— Stary?
— Prawie stary ...ale ognisty. Nogami to przebiera, jak młody. Jużby go tera nie dogonił, chyba konno.
— Dokąd poszedł? — wmieszał się Bronek.
— I ja jego pytałem, jaśnie paniczu. Może ojciec — mówię — zajdzie do pałacu? Mieszkają u nas wielkie panowie chrześcijańskie. A on mi: dziękuję — mówi — o świcie muszę być za austrjacką granicą.
— Przecie to dziesięć mil od nas — zauważył Bronek.
— A tak — mówił dalej Serwacy. To też mnie dziw zdjął, jakim sposobem on, chudzina, w nocy — szmat ziemi przeleci. A on mi znowu: trepki moje niosą mnie lekko i znają drogi, o których nie