Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/36

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   34   —

— No i cóż? — naglił prezes.
— A bo... proszę łaski jaśnie pana, szedł przed naszą bramą mnich i przepowiadał.
— Mnich? — zadziwił się ksiądz kapelan. Skądże się tu wziął? Niema zakonów w naszej okolicy.
— I nie słychać było, żeby psy szczekały — zauważył administrator.
Serwacy spojrzał na rządcę zwysoka:
— Na takich psy nie ujadają! Do nóg mu przypadły, do tych trepek świętych. Taki zdawna tu bywał, Bożego roku przed powstaniem.
Starzec już się ośmielił i rozżarzył w sobie iskrę posianą przez tajemniczego przechodnia.
— Mówił, że będzie wojna, wielka wojna w Polsce.
— Może się nie omylił — wtrącił Tadeusz Sworski.
— ...ale, że blisko już... że dudni ziemia... że trzeba w gotowości być, a starzy i słabi muszą stąd odejść, a młodzi pójdą do wojska...
Widać było na twarzy starego wysiłek, aby dobrze powtórzyć, aby niczego nie zapomnieć.
— I rzeka popłynie krwią, a chaty pójdą z dymem, a z pałaców kamień na kamieniu nie pozostanie. — — Kiedy tak mówił, pokazał na nasz pałac.
Serwacy znowu zapłakał i oczy zasłonił ręką. Nie płakał nikt inny, tylko odźwierny, który przez całe długie życie miał ten pałac w posiadaniu idealnem, pełnem miłości i dumy, chociaż zajmował w nim tylko jedną izdebkę przy bramie.
Jednak sposępniało całe grono słuchaczy. Rewiatycki uznał za stosowne rozweselić towarzystwo: