Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/35

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   33   —

Od bramy wjazdowej szedł wyniosły, kościsty starzec z czapką w ręku. Ubrany był w kurtę z galonem a szkielet wzorował się wyraźnie pod wiotkiem odzieniem. Maszerował jakoś sprężyście i bódł powietrze łysą czaszką, która detonowała grobowo w żywym krajobrazie.
— Ależ to Kronos! bóg Czasu! — zawołał Sworski.
— Poczta — odpowiedział Linowski. To nasz stary Serwacy, odźwierny służący tu od pół wieku. Przynosi pocztę z urzędu. — — Tylko to niezwykła godzina i idzie bez torby... Zobaczymy.
Wszystkie spojrzenia zestrzeliły się na żółtej czaszce Serwacego, który zbliżył się pośpiesznie do fotelu pani Linowskiej. Musiał otrzymać jakiś nakaz przemożny, albo nieść tragedję, że zdecydował się niepokoić dziedziców, bawiących się w gronie gości.
Przystąpił do ucałowania ręki hrabiny — i zaszlochał.
Już mu pani Wela położyła drobną rękę na łysinie i przychylona, zaczęła wypytywać:
— Co się stało, na miłość Boską?! Co wam jest, mój Serwacy?
Ale prezes powstał i, cofając rękę przed ucałowaniem, rzekł szorstko, choć bez gniewu:
— Dajcie pokój... No, gadajcie!
Wtedy dopiero Serwacy wyprostował się, otarł łzy rękawem i, zanim zaczął mówić, westchnął, powodząc oczyma po zgromadzeniu gości, jakby ich teraz dopiero ujrzał przed sobą.
— Pijany? — szepnął Rewiatycki do pani Weli.
— O, nie! On nigdy nie pije.