Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/338

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   336   —

Nasłuchiwano bacznie i trwożnie. Aż Stefan Łabuński wyszedł z przedpokoju, zajrzał spiesznie w okno salonu najbardziej unikane i powrócił:
— Już rozumiem. Strzelają z bliższej pozycji, zapewne z pod Ławry Peczerskiej. Bolszewicy przeszli Dniepr. Teraz będzie rychło koniec.
— Jakto: koniec?! — zawołało razem parę kobiet.
— No, koniec bombardowania. Bolszewicy wejdą do miasta. To już chyba lepsze.
— Żeby się tak dowiedzieć, czy bohaterski Petlura już drapnął — zawołał Sworski. — Do niego przecież strzelają — chyba nie do nas? — Jakiż byłby sens?! — Życzmy mu lekkiej nogi do ucieczki — bąknął Celestyn.
Pociągnął Tadeusza do innego pokoju i zwierzył mu się z projektu:
— Wyszlibyśmy na ulicę, żeby nabrać wyobrażenia o sytuacji. Nawet niewiadomo, gdzie bezpieczniej, czy tam na dole, czy w tym gołębniku, gdzie nad głowami gwiżdżą nam szrapnele. Gdyby się jeden szrapnel obniżył, zapaliłby dach; a jeszcze niżej — zrobiłby z nas sieczkę.
— Tak, ale tutaj musimy pozostać dla solidarności przyjacielskiej.
— Masz rację — odrzekł Celestyn ostudzony.
— Chodźmy lepiej do okna; jeszcze widno.
Stanęli przy oknie, zwróconem na teren ostrzeliwany. Noc jeszcze niezupełna, szaro-błękitna rozwieszała się nad ogromnem miastem o barwach konających. Wicher śmierci, żygany przez rozdzwonione gardła gdzieś za nimi, przelatywał nad ich głowami