Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/339

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   337   —

z rykiem lwów skrzydlatych. Na murach gmachów rządowych przy ulicy Włodzimierskiej, odległych stąd o kilometr, raz po raz zapalały się nikłe światełka. Były to wybuchy łamiące tam mury z łoskotem, stąd — tylko gwiazdy blade i nieme, wobec grzmotów, pośród których stali. W paru miejscach na widnokręgu zapalone przez pociski płonęły domy bez ratunku straży, cicho, w powietrzu pogodnem, jak ogromne pochodnie ustawione dla przyświecania szatańskiemu dziełu.
— Jednak wspaniałe! — odezwał się Łuba.
— Piękne obrazowo — prawda. Ale obce wszelkiemu bohaterstwu. Gdybyż to bitwa, w której można brać udział sercem za jedną, lub drugą stroną! — Wytrzymamy to piekło, może kto z nas polegnie, lecz Kijowa nie damy! Lub naodwrót: przez całą tę mękę zdobędziemy Kijów! Tutaj zaś czuje się tylko, że to, co się dzieje, jest bezcelową zbrodnią. W tej walce wilków z psami niepodobna stanąć po żadnej stronie, niepodobna nawet wyobraźnią wżyć się w psychikę jednego, czy drugiego stada.
Z nastaniem nocy kanonada wydała się jeszcze zajadlejszą. A może tylko odosobnienie od zewnętrznego widoku miało ten skutek, że nieustanne ciosy dźwiękowe działały rozpaczliwiej. Pośród tej burzy śmiertelnie ślepej człowiek, tkwiący na wysokości w mieszkalnej klatce, której drżącą kruchość odczuwał dotkliwie, obojętniał na wszelkie konsyderacje umysłowe. Niech się stanie, co ma być, byle ustał ten huk bolesny w uszach, w głowie, w duszy.