Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/330

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   328   —

— Nie przyszło do głowy — — no i niebyło jeszcze nigdy tak silnego ognia, jak dzisiaj.
— W każdym razie jeść będziemy u ciebie — rzekł Sworski — bo tu strona od podwórza, a przedpokój odgradza od frontowych pokojów. Pójdę tylko do siebie aby złożyć niektóre papiery i manatki. Może wypadnie wogóle stąd się wynosić? Po godzinie rozpoczął się obiad w pokoiku od podwórza. Zupa, którą zgotował Celestyn z konserw pomidorowych, okazała się niejadalną. Następowała szynka na zimno, z chlebem i masłem. A duży imbryk czarnej kawy łatwo już było odgrzać. Wystąpiła też butelka likieru, o której Łuba niejednokrotnie wspominał. Przyjaciele poczuli się w dobrobycie i w jakim takim humorze przy jedynym stole, na którym kałamarz, papier, szczotka i grzebień towarzyszyły zastawie jadalnej.
Popijali gęsto i naprzekór zimie, która trzymała jeszcze tęgo w początku lutego, naprzekór złowrogim rykom, gwizdom i trzaskom, pośród których tkwili niezbyt bezpiecznie na swem siódmem piętrze, zaczęli mówić o rozkoszy wiosny, która kiedyś przyjdzie, o wygodzie własnego mieszkania w kraju rodzinnym, o harmonji życia w czasie pokoju, o przyjaciołach.
— Przyjdzie wreszcie i Ona... — zaczął Sworski.
Nagle zerwali się obaj na nogi, podrzuceni siłą nieprzepartą. Ogłuszający huk — trzask — impet, połączone w jeden błyskawiczny cios bez echa, runął w bezpośredniem pobliżu.
— To tu! — zawołał Łuba.
— Tu — odrzekł Sworski — chyba w salon...?