Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/316

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   314   —

wyprzedziło kolumnę i nastawiło kulomioty w kierunku na lasek.
— Może ich tam już niema? — powątpiewał jeden z oficerów przy boku dowódcy.
— Gdzie zaś! — odparł inny, patrząc przez lornetę połową — są. Nawet widać, jak ruszają się. Tylko nie śmieją strzelać, bo i nas już zobaczyli na trakcie.
Dopiero po dobrej półgodzinie od wyruszenia pościgu Linowskiego doleciały z lasu dźwięki rozpierzchłej strzelaniny.
— Wsiedli im nasi na karki — odezwał się Żółkiewski — ale strzały pojedyncze, nie z kulomiotów. To dobrze.
Wkrótce usłyszano na tiakcie gromki jeden okrzyk w lesie, potem ciągłą już wrzawę, w której nie było już, zdaje się, strzałów.
— Targują się — zażartował jeden z oficerów na trakcie.
Jednak targowisko mcgło być krwawe, bardzo podobne do bitwy ręcznej. Pocieszano się, że ułani, choć mniej liczni, mają przewagę, siedząc na koniach, i że jeden ułan polski starczy za dziesięć sztuk tałałajstwa. Jednak niepewność trwała jeszcze z pół godziny.
Ukazał się wreszcie pod lasem obraz pocieszający. Pstrokata, bezładna kupa ludu w mundurach, w tułupach, nawet w miejskich paltotach, biegła ku traktowi kłusem, z podniesionemi do góry rękami, pchana przez półkole ułanów. Sporo czasu upłynęło aż ta czereda zdyszana zatrzymała się przed obliczem pułkownika. Dojechał najprzód do dowódcy rotmistrz