Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/312

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   310   —

umiarkowanym gwarem i postukiem warczała robota. — Opodal od stajni, na luźniejszej przestrzeni hamowało kilku konnych w niezupełnym rynsztunku.
— Że też do konia potrzeba naturalnego talentu — zauważył Woronicz. — Ten na lewo — widzisz? — który zatoczył teraz kursgalopem, już jeździ, jak stary. A ci dwaj zdzierają konia w pysku, nosami dziobią w grzywę — nic z nich nie będzie. A przecie wszystkich pobraliśmy jednego dnia, tydzień temu nazad.
Jakiś dreszcz pobiegł przez podwórze — padła zapewne komenda, stąd niedosłyszalna. Żołnierze, którzy nie mieli rąk zajętych, stanęli na baczność, z oczyma zwróconemi ku drzwiom od pałacu.
— Oho — rzekł Woronicz — pewnie pułkownik?
— Nie — poprawił Linowski po chwili oczekiwania — sam generał Dowbór.
Stanął pośrodku podwórza, bez parady, bez świty, jak gospodarz, zaglądający z umiłowaniem do swego okólnika. Dał ręką znak, aby przestano salutować i nie przerywano roboty. Twarz miał młodą jeszcze i energiczną. W spojrzeniu jasnem i silnem tliła się jakby nieustająca gorączka, która budziła zaufanie i dobre wróżby w jego podkomendnych. Choć się bynajmniej nie wdzięczył do nich, był przez nich mocno kochany.
Tak Linowski, jak Woronicz, ulegali też urokowi dzielnego generała.
— On tak lubi — mówił Zych, który go znał dawniej, niż Bronek — wejść między żołnierzy nieoficjalnie, pogadać, pożartować — bo i pocóżby dzisiaj wszedł