Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/311

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   309   —

sterczały szkielety dawnego przepychu wśród żałosnej pustki. Takie mieszkanie, urządzone prowizorycznie i pierwotnie dla żołnierskiego postoju, sprawiało przygnębiające wrażenie zdegradowanej kultury. Krzewiło się tu doniedawna bujne polskie życie — mówiły o tem wyraźnie ściany i szczątki — rozwaliły je dzikie huragany — obecnie gnieździ się wprawdzie hufiec obrończy, ale jeżeli zdoła ocalić ziemię, jakże daleko jeszcze do odbudowy dawnego dobrobytu, do pokojowej wykwintnej zasiedziałości. — — Uczynią to przyszłe pokolenia, ale czy pokolenia polskie na tej ziemi?
Takie mniej więcej myśli krążyły w głowie Bronka Linowskiego, który rozglądał się po okazałych rozmiarach i ozdobach pokoju, a zarazem majaczyły mu pokrewne zarysy wnętrz pałacu w Inogórze, niewidzianego już blisko trzy lata. — Były tam bitwy. — — Czyżby i na tam te kochane mury wojna zionęła zniszczeniem?
Zygmunt Woronicz myślał zaś o teraźniejszości bezpośredniej — o śniadaniu, na które nie dawano jeszcze sygnału. Podszedł do okna, już rozświetlonego, skąd widok był na wielkie podwórze. Tu się odrazu rozweselił:
— Chodź, Bronek; patrz, jak się nasi ułani uwijają.
Podwórze pełne już było mundurowego ludu i koni. Przed stajniami czyszczono konie, przekuwano niektóre. Tu i ówdzie żwawy ułan w kamizeli tylko, pomimo mrozu, niósł truchtem parę ciężkich kubłów, ociekających lodowatą wodą. W mrowiu ludzkiem nikt nie stał nieruchomy, ani się ociągał. Bez zgiełku,